Porażka, kryzys, zazdrość i motywacja.

Przez przypadek obejrzałem ostatnio bardzo ciekawy dokument o wielkim polskim sportowcu, Jerzym Kukuczce. Chyba nikomu nie trzeba tej postaci przypominać, więc przejdę do rzeczy. Pan Jerzy w jednym ze swoich wywiadów powiedział jedno zdanie, które naprawdę dało mi do myślenia. Zapytany o konkurencję w himalaizmie i jego dokonania, stwierdził, że on strasznie nie lubi przegrywać, a każda porażka wywołuje u niego zazdrość. Chodziło mu oczywiście o sportową zazdrość, bez zawiści i złorzeczenia. To jego zdaniem było kluczem do jego dokonań, i dzięki temu osiągnął niebywały sukces w swojej dyscyplinie. Ta sama chęć dominacji prawdopodobnie towarzyszyła mu w jego ostatniej wyprawie...


Gdyby ktoś mnie zapytał, czy startuję w biegach dla rywalizacji, odpowiedź nie byłaby jednoznaczna. Nie, ponieważ nigdy nie ścigam się z innymi zawodnikami. Tak bo przeważnie walczę sam ze sobą. Czy jest to rywalizacja? Dla mnie najtrudniejsza.

Ten sezon miał być dla mnie przełomowy. Życiówki miały padać jak muchy, tymczasem rzeczywistość pokazała, że to ja muszę paść...do wysportowanych nóżek moich biegających kolegów, i bardzo mocno im pogratulować wyników. 
Niestety, pod względem moich sportowych ambicji, ten sezon jest dla mnie porażką. A cele miałem jasno sprecyzowane:
5km - poniżej 20min.
10km - poniżej 40min.
Półmaraton - poniżej 1.30
Maraton - 3.20

Nie licząc kilku obiecujących startów z początku sezonu - połówki w Krakowie - 1.31.30 (z kontuzją) i sztafety Accreo gdzie udało się zejść poniżej 20min. na 5km,  reszta może pozostać milczeniem. Każdy kolejny start to zaledwie zbliżenie się do pożądanego wyniku i wzrastające poczucie porażki. Sportowej oczywiście. W tym czasie większość moich biegających znajomych notowała niesamowity progres. Osoby, z którymi jeszcze wiosną mogłem stawać w jednej linii odleciały mi bardzo daleko, i tego Wam cholernie zazdroszczę. Waszego progresu i wyników.
Oczywiście nie ma w tej mojej zazdrości nawet krzty zawiści, jest za to duży podziw. Wisienką na torcie był wczorajszy półmaraton w Krakowie, z którego większość przywiozła wspaniałe wyniki.
O jak ja wam zazdroszczę!!! :)


Jestem z tych osób, dla których każdy kryzys jest szansą na coś nowego. Ciężko się przyznać, ale taki kryzys przeżywałem i chyba dalej przeżywam. Gwoździem do trumny moich biegowych sukcesów okazały się biegi maratońskie, kiepskie wyniki i jakość zawodów w moim wykonaniu, sprawiły, że mój poziom motywacji i radość z biegania spadła do minimum. Po ostatnim maratonie zrobiłem sobie dwa tygodnie przerwy, trzeba było się zastanowić co dalej, co zmienić, co zostawić i spróbować ustalić nowe cele.
Kryzys jest szansą  na zmiany, ale dopiero wtedy gdy coś nam naprawdę doskwiera, a mnie moje słabe wyniki zaczęły bardzo wku$%#ć,  I tu właśnie upatruję światełka w tunelu.
Ten kryzys ma być początkiem, a ten początek dla mnie oznacza nic innego jak jeszcze więcej pracy na treningach. Widocznie muszę poświęcić więcej czasu i pracy, aby osiągnąć wymarzony cel i trzeba się z tym pogodzić.
Tak się rodzi motywacja, ta najważniejsza wewnętrzna, a to już spory krok w kierunku sukcesu.

Polar M400 - test

W najbliższym czasie, czyli na początku listopada do sprzedaży trafi Zegarek Polar M400. 
Już na pierwszy rzut oka widać podobieństwo z bardzo zaawansowanym Polar V800, który nie ma co ukrywać zebrał mieszane recenzje wśród użytkowników - od zachwytu i samych pochlebstw, po rozczarowanie.
Kto wie, może kiedyś sam będę mógł się przekonać o jego możliwościach, na razie to tylko opinie śledzone w sieci, tymczasem przejdźmy do Polar M400.


M400, młodszy brat V800 ma być alternatywą dla osób aktywnych, biegaczy, rowerzystów, fanów fitness. Zegarek ma wbudowany GPS, łączy się z nadajnikiem umiejscowionym na klatce piersiowej i odczytuje puls, ma wszystkie podstawowe funkcje zegarka biegowego ( dokładniej o nich poniżej), oraz jest całodobowym rejestratorem naszej aktywności. 


Adidas adiZero XT 4 - test.

Każdy ma jakieś plany, jakiś zarys tego co by chciał robić w przyszłości. Biegacze również planują. Ja, będąc jeszcze w trakcie sezonu wymyśliłem sobie, że ten kolejny będzie zdecydowanie dalej od asfaltu i twardych nawierzchni. I tu pojawiła się moja pierwsza potrzeba. Z definicji, potrzeba to najprościej ujmując bark czegoś, a mnie brakowało odpowiednich butów. Butów trailowych.


Szperając po internetach, szukając opinii i sięgając opinii znajomych biegaczy, mój wybór padł na Adidas adiZero XT 4.  
Czemu ten model? Z kilku względów:
Po pierwsze, rekomendował je bardzo doświadczony biegacz i dobry kolega - Krystian, a On zna się na rzeczy. Po drugie, cena - bardzo atrakcyjna, a po trzecie dobre opinie pojawiające się o XT 4 w internetach.

Moje odczucia z użytkowania adiZero XT4 również są bardzo dobre. Zrobiłem w nich kilka naprawdę mocnych treningów w trudnym terenie, nieraz były przemoczone, ubłocone i wystawione na ciężkie próby w okolicznych lasach. Zaliczyły również trasę Kieleckiego Biegu Górskiego i zdecydowanie mnie nie zawiodły.


Mam to szczęście, że wybiegając z domu w odległości ok 500m mam świetne tereny leśne, piaszczyste górki i leśne/polne drogi. W takim terenie i w takich warunkach adiZero XT4 sprawdzają się naprawdę świetnie. Agresywny bieżnik, niewielka waga butów, oraz materiał z którego wykonana jest cholewka dają niesamowity efekt podczas biegu.

Zaczynając od cholewki:
Lekka i przewiewna mimo wzmocnień z tworzywa sztucznego z przodu i po bokach buta. Siatkowe wstawki pomagają odprowadzać wilgoć, buty bardzo szybko schnął a woda nie zbiera się w środku.
Na pierwszy rzut oka, cholewka może wydawać się zbyt cienka i delikatna, jednak w mojej opinii jest naprawdę wytrzymała.
Język w XT - kach jest zintegrowany z cholewką, jest też bardzo krótki co początkowo doprowadzało mnie do szału podczas wiązania butów, po prostu sznurowadła (dość sztywne z resztą) ześlizgiwały się z języka i schodziły na stopę. Trzeba było nabrać trochę wprawy przy ich sznurowaniu.





Podeszwa:
Największy atut  tych butów. Producent chwali się, że podeszwa zewnętrzna wykonana jest z niezwykle wytrzymałej i odpornej na ścieranie gumy Continental i ja mu wierzę. Nie bezpodstawnie, podeszwę Continental mam tez w Adidas Glide 6 Boost i trzeba przyznać, że jest nie do zdarcia!
Poza tym, charakterystyczny, agresywny bieżnik zapewnia bardzo wysoką przyczepność w trudnym terenie.
Drop, czyli spadek między piętą a palcami w XT 4 wynosi 6mm, co może sprzyjać bieganiu ze śródstopia.



System Adiwear - zapewnia doskonałą przyczepność podeszwy w najcięższych warunkach terenowych, użyte w niej składniki zapewniają małą ścieralność oraz niską wagę.(info. producenta)

Amortyzacja:
 XT - kom pod względem amortyzacji jest zdecydowanie bliżej do butów minimalistycznych. Pianki amortyzującej jest w nich naprawdę niewiele. Można to traktować in plus, buty są bardzo szybkie i lekkie, a biegając po miękkich nawierzchniach duża ilość amortyzacji nie jest konieczna, ale może to być również wadą butów, bo amortyzacja przydałaby się przy kamienistych lub skalistych ścieżkach, lub podczas zawodów, na odcinkach utwardzonych, które czasami się przecież zdarzają.
Tu pewnie istotna jest świadomość biegacza, który wybierając buty tego typu musi wiedzieć do czego mają mu służyć, gdzie będzie w nich biegać i czy biegał już w butach z minimalną amortyzacją. W tym wypadku, świadomość = bezpieczeństwo i brak kontuzji.
Mnie taka ilość amortyzacji zdecydowanie odpowiada i zadowala. Najdłuższy mój trening w tym modelu, to ok. 25km leśnymi drogami, gdzie nie brakowało terenów podmokłych i piaszczystych (niebieski szlak z Suchedniowa do Michniowa przez Rezerwat Kamień Michniowski),  około 7km musiałem pokonać drogą utwardzoną, buty dały radę i sprawdziły się rewelacyjnie.

Stabilizacja i trzymanie stopy:
Mimo, że podeszwa jest stosunkowo wąska i mocno wyprofilowana, dzięki bieżnikowi buty dobrze trzymają się nawierzchni i dają poczucie stabilizacji. Zakładając je, ma się wrażenie, że otulają one stopy. Tu jedna uwaga, są one dość wąskie i dobrze jest je przymierzyć przed zakupem.






Podsumowanie:
Jeżeli szukasz wygodnych, szybkich butów przeznaczonych do biegania w terenie, to rozważ zakup adiZero XT 4. Weź jednak pod uwagę kilka rzeczy. Przede wszystkim są to startówki, lekkie i dynamiczne z niską amortyzacją. Weź pod uwagę swoją wagę oraz sposób biegania, bo może się to okazać problemem.
Jeżeli biegasz po piaszczystych terenach, planujesz treningi w trudnych warunkach, gdzie występują błoto, piaski, kałuże, tereny podmokłe, to XT 4 na pewno się tam sprawdzą i dadzą ci dużą frajdę z biegania.
Zauważając minusy tych butów takie jak: krótki język, sztywne sznurowadła i w zależności od preferencji -  niewielką amortyzację, i zestawiając je z wymienionymi wyżej zaletami oraz atrakcyjną ceną adiZero XT 4, myślę, że jest to model naprawdę godny uwagi.

P.S.
Tak sobie myślę, że te buty są stworzone do biegania po ziemi świętokrzyskiej :) 

Parametry w skali od 0-5
Amortyzacja: 2
Stabilizacja: 4
Trzymanie stopy: 5
Przyczepność: 5
Wentylacja: 5
Wygoda: 4
Dynamiczność: 4

Zastosowanie w skali od 0-5
Długie wybiegania ( w terenie): 4
Codzienny trening: 3 (zależy od naszych przyzwyczajeń, wagi, sposobu biegania itd.)
Trening szybkościowy: 5
Maraton: -
Krótsze zawody (w terenie): 5
Waga: 285 g.
Cena: 199zł











W cieniu... Moja niewidzialna korona ;-)

10.10.2014r. piątek... dostaję sms od Męża: " Kochanie, zrobisz na kolację jakąś kaszę?"
 Bez namysłu odpisuję: "No pewnie :-)". Po 4 maratonach już wiem, co powinien jeść biegacz 2 doby przed maratonem, dobę przed..., na śniadanie w dniu maratonu... Wszystko wiem, w końcu jestem żoną biegacza, który ma za sobą 4 maratony, kilka półmaratonów, "dziesiątek" i innych dystansów.
Szybko sięgam po Książkę kucharską dla aktywnych. Książkę dostał Damian do testów, ale uważam ją za swoją, powiedzmy biegową zdobycz, która bardzo przypadła mi do gustu i z której korzystam sto razy częściej niż z moich biegowych butów.
Zgodnie z  życzeniem Męża, sięgnęłam po moje kompendium wiedzy, znalazłam odpowiedni przepis. Pomyślałam- "zrobię sałatkę, z pęczakiem, z malinami. Już raz ją robiliśmy. Smakowała mu. Będzie idealna." No i była. Mąż zajadał, aż mu się uszy trzęsły.
Między czasie było pakowanie, ogarnianie Bartka. Dopilnowanie, żeby niczego nie zapomnieć na wyjazd. Najważniejsze, żeby zabrać koronę, którą sama robiłam dzień wcześniej, w ukryciu w pracy.

11.10.2014r.- Została doba do maratonu... Ruszamy do Poznania... Świetnie, że nie sami. Lepiej się człowiek czuje jak wie, że oprócz niego jadą jeszcze pozytywnie zakręceni ludzie. W kupie raźniej, tak? :)
Męcząca jazda, gdzieś po drodze szybki obiad. Najważniejsze, żeby Bartek zjadł coś ciepłego. Niefortunnie... miejsce, gdzie jedliśmy było obok małego placu zabaw... Stare autko, jakaś zjeżdżalnia... W każdym razie dla 3-latka atrakcyjne miejsce. Trzeba go było przekonać: "Synu, najpierw zupa potem plac zabaw". Udało się, mądre dziecko.
Dojechaliśmy bez większych problemów. Wszyscy odebrali pakiety. Udaliśmy się do swoich "noclegowni". Widzimy się jutro :)
12.10.2014r. MARATON!!!!
 Tu Was zaboli... tu będę uszczypliwa, a przynajmniej się postaram... Obiecuję!
 Rano... śniadanko, lekkie, odpowiednie dla biegacza- maratończyka- profesjonalisty. Wszyscy nimi jesteście w tej dziedzinie. Może jajecznicę? Parówki? Kleistą owsiankę??? Nie, musi być coś lekkiego, tak żeby nie lądować co 5km w kibelku. Musi to być takie śniadanie, żeby brzuszek był za razem pełny, ale też żeby szybko to strawić... wydalić... Wszystko wiecie.
Dlatego, żona dzień wcześniej kupuje maślane bułeczki, zabiera w długą podróż dżemik, miodek czy co Wy tam lubicie, żeby tylko śniadanko było takie, na jakie zasłużył biegacz- maratończyk- przyszły król.

Wróć....
Rano, śniadanie! Ja- cokolwiek, żeby w brzuchu nie burczało. Bartek, coś konkretnego- wiadomo, zanim tata dobiegnie, zanim znajomi dobiegną... zanim dojdziemy do auta... to będzie po południe.
Poza śniadaniem torba wypchana- banany, jabłka, jogurt, biszkopty, bidon z sokiem ( który zgubiłam spiesząc się na metę- ale to szczegół).
Oprócz śniadania plecak z męża ciuszkami, bo przecież jak już dotrze na metę, emocje opadną, to mu się zrobi zimno, trzeba będzie przyodziać króla jakąś szatą :P.
No to ruszamy... GPS nastawiam na najbliższą ulicę, jaka jest otwarta przy mecie. Udaje się znaleźć miejsce parkingowe. Zabieram toboły, Bartka za rękę. Aparat na szyję... Idziemy...
Udaje nam się stanąć na 42km... Jest 12:03. Myślę sobie... zaraz dobiegnie Wojtek, to mu cyknę kilka zdjęć, potem może ktoś jeszcze z Naszych, a 12:20 przybiegnie Tata. Tłumaczę synowi: "Wystaw nogi za barierkę, korona w rękę. Tata będzie za 5min. Pobiegniesz z nim, prawda?" Wszystko mamy z synem ustalone. Z Tatą też było ustalone. Przybiega 12:20 i już.

Stoimy... tzn ja stoję, Bartek przebiera nogami. Pyta "gdzie ten tata?". No właśnie, dobre pytanie, gdzie on jest... 12:20 minęła... 21... 22... Biegnie jakiś facet, stanął, zatacza się, opiera o barierkę. Kibicom dech zaparło... Zaczynają bić brawo, dopingować go... OK, rusza...
Mi jako matce, żonie... załącza się coś w głowie- takie głupie myślenie, że na pewno się coś stało na trasie- kolka, skurcz, omdlenie.... Jezu kochany... Zaraz się popłaczę... Nie, nie mogę, przecież Bartek czeka na Tatę... więc wciskam mu kit dalej od prawie 10min, że TATA ZA CHWILĘ BĘDZIE.
Korona zaczęła się buntować od ciepłych rączek Bartka, klej puścił, "naszmaraton" za chwilę się odklei....
Aż tu nagle JEST!!!! Biegnie!!!!
Więc krzyczę: "Damian, tutaj!!" Przerzucam Bartka. Udało się. Pobiegli... Za chwilę razem przekroczą metę, Damian wręczy Małemu medal... Tak to sobie wyobrażam, bo na ogół tego nie widzę, albo widzę na następny dzień na zdjęciach.
Wyobraziłam sobie, jak tam jest, to lecę... Na około, na metę... Złapać ich, uściskać, pogratulować... Z plecakiem, z aparatem, z bidonem, który mi zaraz wypadnie :).
Potem są zdjęcia, chwila euforii. Bartek już nacieszony medalem zaczyna marudzić. Nudzi mu się, jest zmęczony. Więc trzeba Go nosić, zabawiać, przytulać, karmić...

Tak to wygląda moi drodzy Królowie- Maratończycy lub po prostu maratończycy.
W cieniu waszej kilkuminutowej sławy, blasku medali, okrzyku i braw kibiców, są wasze żony, matki waszych dzieci... (czy już piszę jak rasowa feministka :-)). To one 2 tygodnie przed maratonem robią zapasy makaronu w domu. To one jadą z Wami kilkaset kilometrów, żebyście czuli się lepiej, bardziej ważni, docenieni. To one stoją po 3,4 lub więcej godzin na mecie by zrobić Wam piękne zdjęcia, którymi potem będziecie mogli się pochwalić na Waszych biegowych blogach. To one w drodze powrotnej muszą znosić Wasze jęki- "Nogi mnie bolą", "Mam odciski.", "Krwawią mi sutki" "To mój ostatni maraton ku...a!!!!"
Odpowiedzcie sobie na pytanie: "Czy któryś z Was byłby maratończykiem?" "Czy któryś z Was zdobyłby koronę maratonów".... gdyby nie My- Wasze żony. Jak robilibyście swoje treningi, gdyby nie miał kto przypilnować WASZYCH dzieci. Jakbyście znaleźli czas na to, żeby pogodzić pracę, treningi, z super wypasionym przed maratońskim żarciem?  Do tego zdjęcia... podbudowywanie Waszego ego: "Byłeś najlepszy", "Jesteś moim mistrzem" itd...

Sorry Panowie, czuję się i JESTEM królową Maratonu Poznańskiego, i pozostałych, w których brałam udział.
Dla mnie królowymi są też Monika, Ania... i pozostałe dziewczyny, które tak dzielnie Wam kibicują.
Nie musicie nam dziękować... doceńcie czasami... i pamiętajcie, że nie ważne jaki wynik uzyskacie na mecie... Ważne, czy na tej mecie ktoś na Was będzie czekał...




Poznań w Koronie, czyli 15 Poznań Maraton relacja.

Być może część z Was czeka na słowa wyjaśnienia, moje wymówki i zajęcie stanowiska - jesteś człowieku zwycięzcą czy cieniasem?
A więc...ok, dla niecierpliwych - scrollujcie od razu na dół, tych z większą ilością czasu i cierpliwości zachęcam do przeczytania całego tekstu.


To wszystko trzeba rozpatrywać od Maratonu w Dębnie. Po dobrze przepracowanej zimie wymyśliłem, że to właśnie tam spróbuję pobiec na czas 3.20. Skończyło się kontuzją i wielkim rozczarowaniem. Ale w głowie miałem ciągle myśl, że to się mogło udać, że jestem przygotowany na taki wynik. 
Po kontuzji wziąłem się do roboty, trening, trening i jeszcze raz trening, a w głowie 3.20 jako cel. Zrezygnowałem z kilku startów po drodze, żeby dobrze wykonać plan i trzeba przyznać, że wykonałem go w 90% - to dużo.
Czas, jak to ma w zwyczaju mijał bardzo szybko, a ja pełen nadziei stanąłem na starcie Maratonu Wrocławskiego. Tę historię już znacie...
Wrocław był lekcją i nauczką, był też osobistym rozczarowaniem.
Poznań okazał się dla mnie olśnieniem.

Nasza wyprawa do Poznania zaczęła się w sobotę. Karawana nie do końca normalnych ludzi, biegaczy, maratończyków ruszyła z Kielc. Dlaczego nie do końca normalnych? Bo komu by się chciało jechać na drugi koniec Polski, załatwiać noclegi, płacić za przejazd, pakiet startowy itp., po to żeby przebiec trochę ponad 42km?
A jednak.





W takim towarzystwie podróż zleciała całkiem szybko i przyjemnie. Dotarliśmy do Targów, szybkie odebranie pakietów, zwiedzenie expo i każdy udał się w swoją stronę.
My zatrzymaliśmy się u Bartka i jego rodzinki - dzięki za gościnę! :) jednak biegacz biegacza zawsze zrozumie i przyjmie makaronem :)
Noc minęła spokojnie, mimo szoku jaki zgotowali nam nasi piłkarze, udało się zasnąć. Stres i adrenalina pojawiły się rano, gdy wpychałem w siebie kolejną bułkę z dżemem i popijałem ją kawą. Czułem, gdzieś daleko z tyłu głowy, że będzie to ciężki bieg dla mnie.
Jak się okazało, los postanowił dodatkowo podnieść nam ciśnienie i uprzejmość Bartka, która przejawiła się chęcią podwiezienia mnie na miejsce startu, zakończyła się dzwonem...Bo jakiś dzwon zapomniał co oznacza taki żółty trójkąt przed skrzyżowaniem...
Z taką dawką adrenaliny, gdy dojechałem (już komunikacją miejską) na start, poczułem się...zagubiony. Łaziłem w tą i z powrotem i nie mogłem się ogarnąć. Na szczęście są punkty stałe przed startami, i takim punktem stałym było spotkanie Drużyny Bartka! Obecność swoich, bliskich osób działa kojąco na człowieka. A gdy jeszcze te osoby biegają dla Bartka - nie ma nic lepszego.
Kilka minut po spotkaniu większości biegaczy z naszej Drużyny i wspólnym zdjęciu, Poznań mógł usłyszeć bardzo dokładnie, kto i dla kogo pobiegnie ten maraton! Jesteście niezastąpieni! 
Był okrzyk, była telewizja i wywiady - promocja akcji przez duże P!


Miało to też swoją gorszą stronę: na start udaliśmy się w ostatniej chwili, mój zegarek nie zdążył złapać GPS(przez kolejne trzy kilometry...), część z nas nie mogła się dobrze ustawić w strefie, i nasz start w większości przypadków to nieudolne próby wymijania biegaczy na pierwszym kilometrze dość wąskiej trasy.
Ale napędzani muzyką z "Rydwanów Ognia" (aż ciary miałem!) parliśmy do przodu.
Pierwsze 20km minęły bardzo szybko, można było delektować się bieganiem poznańskimi ulicami. Tam, niemal na każdym kilometrze były tłumy kibiców. To było coś niesamowitego! Czapki z głów przed mieszkańcami Poznania! Bieganie przy takim dopingu wprowadzało w stan euforii.


Do 23km trzymałem się Pawła i Damiana. Chłopaki byli tego dnia mocni i cholernie precyzyjni,  u  mnie moc, precyzja i euforia skończyły się na 24km. Dość długi podbieg bardzo dokładnie wyjaśnił mi na jakich warunkach będę biec ten maraton. Chłopaki odskoczyli dość szybko, a ja rozpocząłem swoją męczarnie. Tempo jeszcze jako takie trzymałem, wolniejsze ale jednak nie najgorsze, mimo to czułem, że to tylko kwestia czasu. Tego dnia, popełniłem podstawowy błąd amatora - rozpocząłem za szybko. Wyrok, który na siebie podpisałem wisiał nade mną jeszcze do 28km, tu już naprawdę nie miałem siły. Ratowałem się jeszcze Power Bomb, który miałem trzymać na 35km, dało to niezły efekt, ale tylko na kilka kilometrów. Na około 33km zawitał kat z odroczonym wyrokiem, i zaproponował mi, żebym już przestał się wygłupiać - i tak nic z tego nie będzie. Rozmowy z katem, te z ósmej klasy szkoły podstawowej, pamiętam jak przez mgłę, ale te z wczoraj mam w głowie bardzo wyraźne. Powiedziałem mu "wal się", ale nie skorzystał. W zamian zrobił mi małe kuku w lewym kolanie, które z kilometra na kilometr rosło w siłę. Oczywiście o trzymaniu niezłego tempa już zapomniałem, ale chciałem chociaż dotruchtać do mety.
Mój kat miał niezły ubaw patrząc jak próbuję się ratować w punktach medycznych i gdy ja zamrażałem sobie kolano, on śmiał się gdzieś z tyłu głowy.
I miał rację. W tym starciu był ode mnie lepszy. Kolano bolało, sił brakło a końca męczarni nie widać. Nie widać bo tam prawie same podbiegi pod koniec były!
Doczołgałem się do 41km, niespodzianki nie było - znowu podbieg. Tu już było ze mną bardzo źle, złapał mnie taki skurcz, że mogłem tylko stanąć z wykrzywioną twarzą i podziwiać górkę wznoszącą się przede mną. Giewont to to nie był, ale jakaś mało przyjemna mi się wydawała.
Po chwili przerwy truchtam dalej. Mam ten 42km, a po chwili...mam NAJPIĘKNIEJSZY WIDOK NA ŚWIECIE.
Z prawej strony dobiega do mnie Bartek, uśmiecha się, niesie mi koronę i pyta "tatuś, a pobiegniemy teraz razem?"


Czas zatoczył koło. W kwietniu 2013r. w moim debiucie maratońskim wbiegałem na metę i autentycznie miałem łzy w oczach. W Poznaniu, ten gest ze strony Karoliny i Bartka wywołał je znowu. Wbiegałem na metę z Bartkiem i ze łzami w oczach...łzami wzruszenia i szczęścia.

Uzyskałem czas 3.33.33 -  to się nazywa timing! :)
Mimo moich męczarni uważam, że był to wspaniały maraton. Organizacyjnie najwyższa klasa, pogoda super do biegania, a kibice byli po prostu nieziemscy.

A teraz odpowiem publicznie na pytanie czy czuje się zwycięzcą. 
Na wstępie pisałem, że Poznań był dla mnie olśnieniem. I był, ja sobie zdałem sprawę, że te 3.20 to tylko moje myślenie życzeniowe. Chcąc czy nie, muszę się przyznać, że nie jestem gotowy na ten moment przebiec maratonu w tym czasie. Po prostu, biegam obecnie na poziomie 3.30, koniec kropka.  
W Poznaniu dałem z siebie wszystko. To był mój max tego dnia, mimo walki i chęci nic więcej nie mogłem zrobić.
Tak, czuję się zwycięzcą mimo tego, że nie zrealizowałem celu sportowego.

To był mój piąty maraton w życiu. Każdy z tych pięciu nauczył mnie czegoś o sobie, dwa ostatnie trochę naprostowały moje sportowe ego. Cel główny został osiągnięty, zdobyłem Koronę Maratonów Polskich, coś co jeszcze dwa lata temu było tylko w sferze marzeń. Zdobyłem ją dla Bartka.



Teraz czas się zastanowić co dalej? Ustalić jakieś plany na następny rok. Jakoś jestem dziwnie spokojny, że z częścią z Was spotkam się na trasie jakiegoś...Maratonu :)

Klasyka gatunku, czyli Asics Gel Stratus - test

Gdy zaczynałem biegać, marzyłem o butach Asics. Nie wiem skąd brało się moje przekonanie o ich niezawodności i o tym, że jest to najlepsza marka butów biegowych. Dla mnie, wtedy (to już prawie trzy lata!) bieganie równało się Asics.
Zakupiłem pierwsze "prawdziwe" buty do biegania, Gel Pulse 3. Buty nie do zdarcia! Zrobiłem w nich dużo ponad 1800km a obecnie biega w nich mój kolega, i dalej dobrze mu służą. Później przyszła kolej na bardzo udane startówki DS racer 9, w których biegam do dziś.
W miarę upływu czasu, poznawałem inne marki, inne buty i ich możliwości. Moje biegowe horyzonty otworzyły się na nowe firmy. Ale z Asics miałem jeszcze do czynienia w postaci Zaraca II.
I to właśnie przy "zaracach" moja sympatia do Asics nieco spadła. Początkowo byłem nimi zachwycony, lecz im dłużej w nich biegałem, tym bardziej ich nie lubiłem. Po 500km zrobiły się kapciowate, rozkleiła się podeszwa, i...zacząłem w nich chodzić na co dzień.

Jakiś czas temu dostałem do testów Buty Asics Gel Stratus w swej piątej odsłonie.
Buty typowo treningowe, przeznaczone na nawierzchnie twarde. Przebiegłem w nich sporo ponad 200km, a poniżej kilka moich uwag na ich temat.


To co zwraca uwagę na samym początku, to kolor. Żywa czerwień z pomarańczowymi wstawkami od razu rzuca się w oczy. Ja wiem, że to ma mniejsze znaczenie, ale chyba nie ma drugiej tak "konserwatywnej" firmy jak Asics,  jeżeli chodzi o buty biegowe, co za tym idzie, większość modeli wygląda dość klasycznie a kolory są stonowane. Ja lubię żywe kolory, poza tym wiadomo - wszystko co czerwone jest szybsze :)

Ok, ale do konkretów. Najchętniej napisałbym jedno zdanie na ich temat (pewnie byłaby to ostatnia para butów, które testowałem :)), a zdanie to brzmiałoby tak:

                                                      Bardzo dobre buty treningowe!

Ale rzeczywiście tak jest. Startusy, to świetne buty treningowe. Mój pierwszy trening w nich, to 30 kilometrowe wybieganie, w tempie 5.15 i sprawdziły się bardzo dobrze. Żadnych otarć, odcisków,  wygodne. W przeciwieństwie do Zaraca II (wiem, że ciężko jest porównać te dwa modele), im dłużej biegam w Gel Stratus, tym bardziej je lubię.


Systemy i bajery.
Gel Stratus, podobnie jak chmury Stratusy, są nieco niżej w hierarchii. Wśród butów Asics wyżej będą cumulusy i nimbusy, co za tym idzie, Startusy nie mają w sobie dużo technologii i systemów wsparcia dla biegacza. Co nie znaczy, że nie mają ich wcale. Mają:
3M™ reflective
Removable Sockliner
Discrete Eyestay Lacing
Rearfoot and Forefoot GEL® Cushioning Systems
Trusstic System
AHAR +
Guidance Line
Light AHAR sponge
SOLYTE 45
California Slip Lasting
SPEVA 5


A co z tych systemów naprawdę poczuje biegacz? Większość z tych tajemniczo brzmiących nazw, dalej pozostanie tajemnicą. Jednak biegacz poczuje na pewno bardzo dobrą stabilizacje podczas biegu - Trusstic System, dobrą amortyzację - SpEva + Gel. Odczuje 10mm drop i dobra podeszwę wykonaną z gumy AHAR+, która dobrze trzyma się nawierzchni.

Dynamika na plus!
Jeżeli biegaliście w Gel Pulse, wiecie, że jest to but nie do zdarcia. Mają jednak wadę, są mało dynamiczne. Startusy robią różnice, mimo, że jest to but typowo treningowy, jest bardzo dynamiczny. Dobrze daje to odczuć podczas treningu BNP, gdzie pierwsze kilometry biegłem wolnym tempem, a ostatnie w tempie startowym.


Stabilizacja
Chyba największa zaleta tego modelu. But dobrze trzyma się podłoża i dobrze trzyma stopę. Zapiętek jest dość wysoki, mimo to nie uwiera i nie przeszkadza.

Amortyzacja
Dobra amortyzacja w połączeniu ze stabilizacją dają świetny but treningowy. Według mnie, biegacze o nieco większej wadze, 70 - 85kg będą z tych butów zadowoleni.

Cholewka
Żywe kolory, elementy odblaskowe, wykonana z przewiewnej siateczki. Daje poczucie komfortu podczas długich treningów, jednocześnie sprawia wrażenie bardzo wytrzymałej.

Dla kogo Stratusy
Buty treningowe, swietnie nadające się do długich wybiegań i spokojnych treningów. Przeznaczone dla biegaczy o stopie neutralnej.


Podsumowanie
To bardzo dobre buty treningowe! :)
Mam jakąś dziwną pewność, że to będą buty z tych nie do zdarcia i długo będę się nimi cieszyć. Ja wystawiam im ocenę bardzo dobrą, bo na taką zasługują. Tak sobie myślę, że fani butów Asics na pewno się na nich nie zawiodą.

Parametry w skali od 0-5
Amortyzacja: 4
Stabilizacja: 5
Trzymanie stopy: 4
Przyczepność: 5
Wentylacja: 4
Wygoda: 5
Dynamiczność: 4

Zastosowanie w skali od 0-5
Długie wybiegania: 5
Codzienny trening: 4
Trening szybkościowy: 3
Maraton: 4 ( w zależności od tempa)
Krótsze zawody: 3 (w zależności od tempa)

Maraton, krótsze zawody i trening szybkościowy - tu oczywiście wszystko zależy od tempa w jakim biegamy.
Cena:
ok. 360zł













Książka Kucharska Dla Aktywnych. Waga Startowa - recenzja.

W połowie października, premierę w Polsce będzie mieć Książka Kucharska Dla Aktywnych. Waga Saratowa wydana przez Inne Spacery.
Ja, a właściwie my mieliśmy okazję ją przeczytać już teraz. A poniżej nasze odczucia.

Książka jest niejako kontynuacją osobnej pozycji, tj. Wagi Startowej Matta Fitzgeralda
Autor zdecydował się pójść za ciosem i wspólnie z Georgie Fear dodali do Wagi Startowej przepisy kulinarne. Efekt? Dla nas - bardzo dobry!

Książka zawiera kilka rozdziałów, które kolejno mają nas wprowadzić w zasady zdrowego odżywiania, oraz zasady odżywiania metodą zawartą w Wadze Startowej.
Możemy tam na przykład znaleźć tabelę punktową (Wskaźnik Jakości Diety), która ma pomóc nam w doborze odpowiedniego jedzenia. Zasada jest prosta, zjadasz dobre produkty i w odpowiedniej ilości - dostajesz punkty, zjesz coś niezdrowego, punkty odejmujesz. Maksymalna ilość punktów dziennie to 32. Proste, ale jak może ułatwić wybór dobrego i zdrowego jedzenia.
Znajdziemy tu również porady co jeść przed i po treningu, jak planować zakupy i sporo innych praktycznych rad dotyczących jedzenia dla sportowców.

Chyba najlepszym pomysłem autorów książki, było podzielenie przepisów na część dla początkujących w kuchni, tych z jakimś doświadczeniem, oraz osoby, które uwielbiają i umieją gotować. My sami siebie zakwalifikowaliśmy do grupy drugiej i trzeciej jednocześnie :), ale prawda jest taka, że podane w książce przepisy są dość proste i raczej nie wymagają dużego doświadczenia w gotowaniu.
No właśnie, prostota wykonania, czas, oraz dostępność składników, to największe zalety proponowanych potraw.

Najlepszą recenzją książki kucharskiej, są chyba przygotowane w oparciu o przepisy w niej zawarte dania. Tak też zrobiliśmy, i od jakiegoś czasu serwujemy sobie jakieś danie dla aktywnych.

Nam Książka Kucharska dla Aktywnych bardzo przypadła do gustu. To była wyjątkowo smaczna recenzja :)

A poniżej kilka przykładowych dań, wykonanych głównie przez Karolinę :)

Frittata warzywna

Frittata warzywna


bułeczki z malinami



Zupa z marchwi i pieczarek



batoniki kokosowo - bananowe



smoothie z buraka, gruszki i malin

Sałatka z malinami, pęczakiem i serem feta.