Maraton biega się głową, czyli relacja z Wrocław Maraton.
Maraton biegnie się głową.
To zdanie prawdopodobnie będzie mnie jeszcze kilka dni nękać.
Nękać, ponieważ ja swój maraton (ten wrocławski) przegrałem właśnie w głowie.
Nękać, ponieważ ja swój maraton (ten wrocławski) przegrałem właśnie w głowie.
Był 30km, a ja nie byłem w stanie utrzymać koncentracji, a co za tym idzie - założonego tempa.
Nie było ściany, nie było jakiegoś większego kryzysu. Na szczęście nie było również kontuzji. Przegrałem za to z czymś równie silnym jak osławiona ściana, z własną psychiką.
A w skrócie wyglądało to tak.
Plan miałem dość ryzykowny, ale jestem przekonany - w moim zasięgu. Pobiec w okolice 3.20 (nawet mniej chciałem). Spotkanie z Drużyną, wymiana uwag i pomysłów na zbliżający się wielkimi krokami start, i go! Pierwsze 15km leciałem z Damianem, to było świetne towarzystwo, mnie biegło się z nim rewelacyjnie. Prawie się do siebie nie odzywaliśmy, ale trzymaliśmy równe, dobre tempo.
Pierwsze ostrzeżenie przyszło po 15km, Damian odpuścił, to nie był Jego dzień. Biegłem dalej, byłem naprawdę świeży i pewny swego. Do 29km "na zachodzie bez zmian", a u mnie jak w zegarku...No właśnie, jedyna rzecz, która mnie wręcz wkurwiała (przepraszam za wyrażenie) podczas biegu to mój zegarek. Nawalił w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Zwariował, oszalał, odwaliło mu do reszty. W pewnym momencie zupełnie nie wiedziałem jakim naprawdę biegnę tempem. Czemu? Bo mój zegarek łapał mi kilometry jakieś 400m przed oznakowaniem! Co gorsza, na 10km i 21km nie było tablicy z czasem. Więc niby lecę na 4.44, ale czy na pewno?
Wracając do biegu, jeżeli na 30km łapie Cię kolka w okolicy nerek, a w głowie masz hasło "nie utrzymam tempa" to wiedz, że coś się dzieje.
Pierwsze ostrzeżenie przyszło po 15km, Damian odpuścił, to nie był Jego dzień. Biegłem dalej, byłem naprawdę świeży i pewny swego. Do 29km "na zachodzie bez zmian", a u mnie jak w zegarku...No właśnie, jedyna rzecz, która mnie wręcz wkurwiała (przepraszam za wyrażenie) podczas biegu to mój zegarek. Nawalił w najbardziej nieoczekiwanym momencie. Zwariował, oszalał, odwaliło mu do reszty. W pewnym momencie zupełnie nie wiedziałem jakim naprawdę biegnę tempem. Czemu? Bo mój zegarek łapał mi kilometry jakieś 400m przed oznakowaniem! Co gorsza, na 10km i 21km nie było tablicy z czasem. Więc niby lecę na 4.44, ale czy na pewno?
Wracając do biegu, jeżeli na 30km łapie Cię kolka w okolicy nerek, a w głowie masz hasło "nie utrzymam tempa" to wiedz, że coś się dzieje.
I działo się. Z minuty na minutę czułem, że odpuszczam. Nie mogłem utrzymać koncentracji i zwalniałem. Nie czułem się przesadnie zmęczony, nie było kryzysu, po prostu zwalniałem.
A jak już zwolniłem i zdałem sobie sprawę, że nici z moich planów, to...zaczęła się zabawa. Przybijanie piątek, luźne rozmowy, oblewanie wodą ( radzę spróbować, poproś wolontariusza o wylanie kubka z wodą, a dostaniesz trzema wiadrami z każdej strony! :) ). Całkiem fajnie się człapało te ostatnie 12k, w tempie powyżej 5min/km. I chyba dzięki temu nie mam poczucia przegranej. Przestałem patrzeć na zegarek, żeby się już nie wkurzać, przestałem myśleć o wyniku. W głowie pojawiła się wizja mety, Bartka i Karoliny, którzy na mnie dzielnie czekali. Mijały kilometry, robiło się coraz głośniej, coraz więcej kibiców i w końcu jest! Meta, koniec. Wbiegam z Bartkiem, medal wędruje na Jego szyję, a u mnie pojawia się uśmiech.
Jest progres, jest nowa "życiówka", ale jest też świadomość, że jestem zupełnym żółtodziobem jeśli chodzi o maratony.
Było mocno i była zabawa. Trzeba biec dalej!
Kocham biegać maratony. Uwielbiam miesiącami przygotowywać się do jednego, głównego startu. Tak sobie myślę, że to chyba najgorszy bieg dla amatora takiego jak ja. I właśnie za to go kocham. Za jego niewdzięczność, za to, że jest taki brutalny i bezlitosny. Kocham ten bieg za to, że po 30km nienawidzę go każdym mięśniem, każdą pojedynczą komórką mego ciała i całym sobą. Każda minuta po tylu kilometrach ciągnie się jak...makaron? Dobre skojarzenie, ale nie oddaje tego stanu. Uwielbiam bieg na tym dystansie właśnie za to, jak brutalnie pokazuje mi jakim jestem "cieniasem" i gdzie mogę sobie wsadzić własne założenia. Bez wątpienia darzymy się wzajemnie pięknym, pełnym wzlotów i upadków uczuciem.
Tak, nienawidzę tych 42 pieprzonych kilometrów! Ale kocham je całym sobą tuż za metą.
Super relacja Damian ! Ostatni akapit the best :D I już wiem dlaczego tak się boje tych 42 km:D
OdpowiedzUsuńBędzie dobrze! :)A kiedy startujesz?
UsuńNa razie 42 km tylko w zasięgu marzeń ale 22 km w górach biegnę w niedziele :D
UsuńNo to powodzenia!Niech MOC będzie z Tobą!
Usuń"Całkiem fajnie się człapało te ostatnie 12k, w tempie powyżej 5min/km.". Chyba się obrażę. ;)
OdpowiedzUsuńEee, przecież to każdy indywidualnie ocenia :)
UsuńNo właśnie ,dla mnie powyżej 5 to już mega szybkośc haha ale Damina jak pędziwiatr goni :D
UsuńMogę skopiować ostatnie zdanie i wkleić gdzieś jako moje motto? Jest ono warte Oscara, Nobla, Nagrody Pulitzera i czego tam jeszcze :)
OdpowiedzUsuńMożesz :)
UsuńOddałeś w relacji dokładnie to co ja czułam biegnąc maraton, nienawidziłam go za kolkę ,głód ,czas do dupy ale marzę o nim znowu.
OdpowiedzUsuńTrudna miłość maratończyka do dystansu i dystansu vice versa ;-)
OdpowiedzUsuńJakieś trzy lata temu też mnie sponiewierał maraton we Wrocławiu. Głownie z powodu... upału. Jakiś miesiąc pózniej odkułem się w Poznaniu. Czego i Tobie życzę :-D